poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Wielkie Zwycięstwo"


IV

               Zbliżał się mecz quidditcha. Był on ważny dla Ślizgonów, mieli rozegrać go z Puchonami, a wygrana dawała im szansę zagrania z Gryfonami. Andromeda była jedyną dziewczyną w drużynie Slytherinu. Grała na pozycji szukającego i była w swojej roli naprawdę dobra, ale czuła, że musi jeszcze wiele ćwiczyć, by zadowolić samą siebie. Miała wielkie ambicje i niemal nigdy nie była zadowolona ze swojego sukcesu. Zawsze wypominała sobie, że mogła zrobić coś inaczej, lepiej. Nie wierzyła w siebie i swoje możliwości, nie traktowała poważnie żadnych komplementów. Nie dostrzegała swojego talentu i swojej inteligencji. I to była jej największa wada.
               Spojrzała na Srebrną Strzałę, jej ukochaną, nową, wspaniałą miotłę, bez której nie wyobrażała sobie życia. Przejechała dłonią po jej gładkiej powierzchni, bardzo delikatnie, subtelnie z czułością... Właśnie to tak bardzo różniło ją od jej rówieśniczek. Kiedy one biegały za najnowszymi trendami, najprzystojniejszymi chłopcami i modą, podczas gdy starały się być piękne, olśniewające, wręcz idealne, ona po prostu latała. Potrafiła robić to godzinami. Nigdy nie przejmowała się zbytnio wyglądem, włosy zazwyczaj miała rozwiane, w zupełnym nieładzie, narzucała na siebie rzeczy głównie wygodne i każdą wolną chwilę poświęcała lataniu, quidditchowi i książką. Zazwyczaj cicha i spokojna nie potrafiła się odnaleźć w rozbieganym tłumie. Była typem samotnika, nie miała bliższych przyjaciół, ale mimo to większość osób lubiło ją. Bo Andromedy nie dało się nie lubić. Nigdy nikt jej nie przeszkadzał, nie robiła problemów, a gdy trzeba było, to starała się pomóc każdemu, kto o pomoc ją poprosił.
                   Miała wrażliwą duszę, której nikt nie odkrył. W ukryciu pisała wiersze i piosenki, a później chowała je głęboko w szufladzie, którą zamykała i chroniła specjalnym zaklęciem. Malutki kluczyk, który zawsze nosiła na szyi otwierał właśnie tą szafkę. Tak naprawdę nigdy nie miała pojęcia czemu trafiła do Domu Węża, przecież nie była typową Ślizgonką. Zawsze wydawało się jej, że pasuję bardziej do Hufflepuffu.
                   Chwyciła swoją miotłę i wybiegła z dormitorium. Nie zatrzymując się ani na chwilę w Pokoju Wspólnym wyszła z niego i popędziła na błonia. Była dopiero szósta, ale ona miała w zwyczaju wstawać wcześniej, szczególnie, kiedy kusiło ją spokojne latanie na miotle, bez wałęsających się wszędzie uczniów. Udało jej się zdobyć znicz. Trzymając go w mocno zaciśniętej dłoni pognała na boisko do quidditcha. "Panie i Panowie! Proszę o uwagę! Teraz przed państwem istny wzór dla szukających! Andromeda Black!" - słyszała krzyk sędziego w swojej wyobraźni. Zamknęła oczy i na chwilę znalazła się w zupełnie innym miejscu. Nie była już na zwykłym, szkolnym boisku, ale na prawdziwym, ogromnym boisku do  quidditcha z wielkimi trybunami wokoło. Tłum szalał, wykrzykując rytmicznie jej imię... Była gwiazdą. Uchyliła powieki, uśmiechając się przy tym lekko.
 - To tylko marzenia... Teraz postaraj się, by zamienić je w rzeczywistość. - Szepnęła sama do siebie i wypuściła mały znicz, który od razu poszybował w górę.
                    Natychmiast wskoczyła na swoją miotłę i wzbiła się za piłeczką, której teraz nie mogła dostrzec.Okrążyła trzy razy boisko, rozglądając się. Złota smuga śmignęła jej tuż przed oczami. Znicz... Popędziła za nim, gwałtownie porywając rączkę miotły w górę. Wzniosła się jeszcze wyżej, wciąż mając na oku niesforną "piłeczkę".  Wiedziała, że gdyby to był prawdziwy mecz, to najprawdopodobniej nie mogłaby złapać jej tak od razu, dlatego też postanowiła trochę się pobawić. Znicz co jakiś czas znikał jej z oczu, by w końcu mogła go ponownie odszukać. W końcu nieco znudziła ją ta gonitwa. Skupiając niemal całą uwagę na zniczu i na tym, by go schwytać, pochyliła się tak  nisko, że tułowiem wręcz dotykała kijka miotły. Leciała szybko, ani na chwilę nie tracąc panowanie nad swoją Srebrną Strzałą. W końcu była już blisko... Powoli, ale stanowczo puściła się jedną ręką, zaciskając jednocześnie mocniej drugą. Wyciągnęła ją w kierunku swojego uciekającego celu. Jeszcze chwila... Moment... Jest! Dłoń zacisnęła się na złotym zniczu, który trzepotał skrzydełkami, chcąc się za wszelką cenę uwolnić. Andromeda zrobiła jeszcze ostatnie, szybkie, pokazowe kółko wokół boiska i wylądowała. Zeskoczyła z miotły i spojrzała na wyrywającą się piłkę.
 - Mam cię... Na zawodach będzie dokładnie tak samo, zobaczysz! - Powiedziała, odgarniając z twarzy niesforne, długie kosmyki brązowych włosów. Gdzieś z tyłu, za swoimi plecami usłyszała dość głośne klaskanie. Odwróciła się gwałtownie, nieco speszona.
                      Zobaczyła jakiegoś chłopaka. Kojarzyła go, jednak niezbyt dobrze. Wiedziała tylko, że jest z tej samej klasy. Był z Hufflepuff, jak wywnioskowała po plakietce, przypiętej do koszuli. Miał trochę przydługie, jasne włosy, które odstawały na wszystkie strony. Uśmiechał się i patrzył na An jasnymi, niebieskimi oczami.
 - A ty co tu robisz? - Spytała nieco zdezorientowana dziewczyna.
 - To było... Genialne! - Wykrzyknął nagle z podziwem. - Strasznie chciałbym potrafić tak latać! Jesteś świetna, potrafisz zapanować nad miotłą... W życiu nie wiedziałem lepszego lotu!
 - Nie przesadzasz trochę? - Spytała wyraźnie speszona.
 - Nie! Wiem, nie lubisz komplementów, są dla ciebie sztuczne, wymuszone i nieprawdziwe...
 - Skąd wiesz? - Spytała zdziwiona. Owszem, nie przepadała za komplementami, ale skąd on mógł to wiedzieć? Przecież nigdy nie zamienili ze sobą słowa... Ba! Ona nawet nie wiedziała, jak ten chłopak ma na imię.
 - Takie tam moje sposoby. - Uśmiechnął się do niej. - Jestem Ted.
 - Wiem... - Skłamała odruchowo.
 - Przestań. Wiem, że nie wiesz... Andromedo. - Uśmiechnął się do niej szczerze. - Ale nie przejmuj się, rozumiem.
 - No dobra... Przejrzałeś mnie. - Przyznała w końcu.
 - Myślę, że wygracie następny mecz. Trzymam kciuki... Tylko graj tak, jak teraz.
 - No... Dobrze... - Uśmiechnęła się niepewnie. - Muszę już iść...
 - Jasne. No to... Do zobaczenia.
 - Cześć.
                     Wróciła do Pokoju Wspólnego, w którym powoli zaczęli gromadzić się pierwsi uczniowie. Wzięła czyste ubrania i wyszła do łazienki. Miała jeszcze niecałą godzinę do śniadania. Dolała do ciepłej wody płynu do kąpieli i wskoczyła do wanny. Później ubrała się, uczesała włosy i wyszła na śniadanie.
                       Miała zamiar wyjść dziś z Narcyzą i Bellatrix do Hogsmeade. Dawno nie spędzała z nimi czasu sam na sam, a nie chciała tracić z nimi kontaktu. Spojrzała w stronę Narcyzy, ta jednak pochłonięta była rozmową z Severusem. An uśmiechnęła się pod nosem. Cieszyła się, że wreszcie się dogadali i nie miała zamiaru im teraz przerywać. Zaczęła szukać wzrokiem Belli, ale tej nigdzie nie było. Westchnęła cicho, dojadła tosta i wyszła z Wielkiej Sali. Usłyszała za sobą kroki, a potem ktoś zawołał jej imię. Odwróciła się powoli.
 - Ted... - Spojrzała na chłopaka, lekko się uśmiechając.
 - Możemy pogadać?
 - No jasne...
 - Bo wiesz... Chciałem się dzisiaj wybrać do Hogsmeade... I może chciałabyś... Pójść ze mną?
 - Dzisiaj? - Spytała i od razu pomyślała o siostrach.
 - Jeśli nie możesz, to nie ma sprawy! - Zapewnił ją natychmiast.
 - W sumie... Mogę. - Powiedziała w końcu.
 - No to super! - Ucieszył się. - Spotkajmy się tu około... Piętnastej?
 - Dobrze. To do zobaczenia!



~ *** ~
               Nie przygotowywała się specjalnie do tego spotkania. Wyszła pięć minut przed czasem i szła wolnym krokiem do Sali Wejściowej. Ted już na nią czekał. Uśmiechnął się nieznacznie na jej widok.
 - Idziemy? - Spytał, gdy podeszła bliżej.
 - Tak. - Kiwnęła głową i wyszli ze szkoły.
                 W Hogsmeade było mnóstwo ludzi. Większość uczniów chciała wykorzystać sobotę w jakiś ciekawszy sposób, niż tylko chodzenie po szkole i błoniach. Panował gwar i tłok, każdy coś mówił, starając się przekrzyczeć innych. Andromeda i Ted zaczęli przeciskać się w tłumie, co nie było wcale takie łatwe. W końcu jednak udało im się wyjść na jakąś niemal pustą uliczkę.
 - Tędy możemy przejść do Trzech Mioteł. Niewiele ludzi o tym wie, dlatego wszyscy pchają się główną ulicą. - Chłopak spojrzał na swoją towarzyszkę.
 - Trzy Miotły? - An uniosła brew. Wyglądała na lekko rozbawioną. - Wiesz jaki tam musi być tłok? Znam lepsze miejsce...
 - Jakie?
 - Odwróć się. - Nakazała mu.
 - Świński Łeb? - Zdziwił się Ted i spojrzał z niedowierzaniem na dziewczynę. - Chcesz tam iść? Naprawdę?
 - No a czemu nie? - Spytała.
 - Myślałem... No wiesz, że nie lubisz takich miejsc... Nie pasujesz mi na dziewczynę, która przesiaduje w takich obskurnych... Kawiarniach, jeśli mogę to tak nazwać... - Jakby na potwierdzenie jego słów zardzewiały szyld zaskrzypiał złowrogo. Oboje spojrzeli na głowę świni, okapującą krwią.
 - Nie pasuję ci nie ze względu na mój charakter, ale ze względu na to z jakiej rodziny pochodzę, prawda? - Spojrzała na niego uważnie, a jego zmieszanie trochę ją rozbawiło.
 - No, jeśli mam być szczery, to tak. - Przyznał w końcu.
 - Przyzwyczaiłam się. A teraz chodź.
               Otworzyli drzwi, które zaskrzypiały potwornie. W ich nozdrza niemal od razu uderzył niezbyt przyjemny, ciężki zapach kurzu i starości. Weszli do środka, a drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem. Wnętrze było ciemne, rozświetlane jedynie słabymi smugami światła, które wkradały się do środka przez brudne szyby. Siedziały tu może trzy osoby... Podeszli do baru przy którym nikt nie stał. Dopiero po chwili pojawił się przed nimi mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Miał zmęczone oczy, ziemistą cerę i ciemne włosy do ramion. Spojrzał niechętnie, wręcz podejrzliwie na dwójkę uczniów, nie odezwał się jednak ani słowem.
 - Chcielibyśmy zamówić piwo kremowe. - Powiedziała w końcu Ślizgonka.
 - Nie ma. - Odburknął mężczyzna.
 - No to cokolwiek innego do picia.
 - Jest tylko ognista  whisky, ale wy chyba jesteście jeszcze za młodzi. - Powiedział od niechcenia, biorąc zakurzoną szklankę, którą zaczął wycierać brudną ścierką. - Więc zmykajcie stąd! Nie chcę kłopotów!
                  Andromeda spojrzała na niego z miną, z której wyraźnie można było odczytać, że chce jeszcze coś dopowiedzieć. Jednak Ted chwycił ją za rękę i pociągnął ją do wyjścia, zupełnie, jakby wiedział o czym myśli. Ich spojrzenia spotkały się i oboje wygięli usta w uśmiechu.
 - To co, Trzy Miotły? - Zapytał po chwili milczenia.
 - Niee... Idźmy po prostu przed siebie... Pogadajmy...
                  Ruszyli przed siebie już nieco opustoszałą główną ulicą. Milczeli dość długo, idąc po prostu obok siebie i co jakiś czas rzucając w swoją stronę krótkie spojrzenia.
 - Jak ci idą ćwiczenia do meczu? - Przerwał nagle panującą ciszę i wyrwał tym samym An z głębokiego zamyślenia.
 - Chyba dobrze... - Odpowiedziała cicho. - Ale trochę się denerwuję.
 - Będzie świetnie, zobaczysz! Jesteś geniuszem.
 - Nie przesadzaj. - Niemal czuła, jak się czerwieni.
 - Nie przesadzam. Naprawdę tak sądzę. I Slytherin wygra, dzięki tobie.
 - Myślałam, że jesteś raczej za Krukonami...
 - Bo poniekąd tak jest... Ale skoro grasz ty, to wolałbym, żeby Ślizgoni wygrali.
 - Tylko dlatego, że gram ja? - Nie udawała zdziwienia ani zadowolenia.
 - No tak. - Uśmiechnął się niepewnie, odwracając wzrok.
 - Cieszę się. - Przyznała. Znowu zapadło milczenie, które tym razem sama przerwała. - Kim są twoi rodzicie?
 - Moi rodzice? - Spojrzał na nią zdziwiony, jakby pierwszy raz usłyszał słowo "rodzice". - Moi rodzice... Tata pracuje w Ministerstwie Magii... Jest tam bardzo szanowany i ma wysokie stanowisko. A mama... Moja mama nie pracuje. Nie ma takiej potrzeby.
 - Mój ojciec też pracuje w Ministerstwie. Ale nigdy nie słyszałam, żeby wspominał o kimś o nazwisku Tonks...
  - Może nie słyszałaś... Albo się nie znają.
  - Całkiem prawdopodobne...
 ~ *** ~
             Mecz quidditcha w końcu nadszedł. Andromeda czuła nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu na samą myśl tego, co ją czeka... Była pewna, że zawali,  nie złapie tego cholernego znicza i Slytherin straci swoją szansę. Ręce trzęsły się jej z nerwów.
             W zupełnie innym nastroju był Ślizgoński obrońca - Lucjusz Malfoy. Od rana w świetnym humorze, pewny siebie i swej wygranej... Wszedł do Wielkiej Sali z wysoko uniesioną głową i zmiażdżył pogardliwym spojrzeniem Krukonów. Uśmiechnął się chłodno pod nosem. Dziś im wszystkim pokaże na co go stać, a ona wreszcie zwróci na niego uwagę. Będzie musiała, w końcu znowu będzie gwiazdą Slytherinu, a ona należała do dziewczyn, które zwracały uwagę na tego typu facetów. Spojrzał w jej stronę. Teraz zdawała się nie być zbytnio zainteresowana dzisiejszym meczem, ale zobaczymy jak zareaguje, gdy wygrają. Podszedł do stołu Ślizgonów i usiadł obok swoich kolegów.
 - No to dzisiaj ich wszystkich zgnieciemy jak zwykłe, małe robale... - Odezwał się jeden z pałkarzy i jednocześnie bliskich przyjaciół Malfoy'a, Johnny Walker.
 - No chyba nikt w to nie wątpi. - Zawtórował mu drugi pałkarz Jason Nelson.
 - Krukoni są kiepscy. - Prychnął Malfoy, popijając sok z dyni. - Hańbą dla nas będzie przegranie tego meczu.
                Zjadł śniadanie i wyszedł, by przygotować się do rozegrania meczu. Zamknął się w dormitorium i spojrzał w lustro stojące w kącie pokoju. Uśmiechnął się do swojego odbicia. Poniekąd nie dziwił się tym wszystkim dziewczynom, które za nim biegały. Lubił to. Ich zachowanie sprawiało mu przyjemność. Jednak trafiał go szlag, gdy myślał o niej i o tym, jak się wobec niego zachowywała. Obojętnie, jakby nie był nikim specjalnym. A przecież był. Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później zrozumie, co robi źle, ale cierpliwość nie należała do jego mocnych stron. Chciał mieć ją tu i teraz. I wiedział, że zrobi wszystko, by dopiąć swego. Nazywał się Malfoy i zawsze dostawał to, czego chciał.
                Założył strój do quidditcha, zabrał najnowszy model miotły, którą ojciec kupił mu pod koniec wakacji i zszedł do Pokoju Wspólnego. Na fotelach siedzieli jego znajomi, najwyraźniej czekając, aż będzie gotowy.
 - To co, zbieramy się dokopać tym łamagom? - Spytał ścigający - Amycus Carrow, wstając.
 - No, ba! - Jason i reszta zerwała się z foteli.
                 Cała grupa ruszyła do wyjścia i Lucjusz miał zamiar zrobić to samo, jednak w ostatniej chwili zauważył, że przy kominku została jeszcze jedna osoba. Narcyza... Zdziwił się trochę i podszedł do niej.
 - A ty nie idziesz? - Parzył na dziewczynę z góry.
 - Nie. Nie cierpię quidditcha. - Mruknęła.
 - I będziesz tu siedziała tak sama i się nudziła, tak? 
 - Dokładnie.
 - Przestań. Zbieraj się, idziemy.
 - Nie rozkazuj mi, Malfoy! - Obruszyła się i zmierzyła go lodowatym wzrokiem, który spokojnie mógłby zabijać.
 - Nie rozkazuję ci, spokojnie, spokojnie! Choć... - Dodał, nieco rozbawiony całą tą sytuacją. - Lubię, kiedy się tak złościsz.
 - Zamknij się! - Warknęła, co sprawiło mi jeszcze większą radość.
 - Zastanawiam się jak ich pokonać... - Zaczął nagle, spacerując powoli w te i z powrotem. Głos miał spokojny, opanowany i poważny. - Potrzebuję natchnienia... Czegoś, co da mi pomysł i pozwoli jasno myśleć. 
 - No to idź szukaj tego natchnienia gdzie indziej. - Mruknęła niecierpliwe.
 - Ale... Ja już je znalazłem... - Uniósł lekko kąciki ust i zbliżył się do niej, po czym ściągnął z jej szyi mały zegarek, który dostała na urodziny od Amandy.
 - Co ty robisz?!
 - Moje natchnienie... Oddam ci po meczu. Przyjdź.
               Odwrócił się na pięcie i odszedł. Drużyna już na niego czekała. W tym roku został mianowany kapitanem. Spojrzał na zegarek i milczał chwile. W końcu omówił z resztą drużyny plan działania i kilka minut później wszyscy wychodzili już na boisko, trzymając w rękach swoje miotły.
                 Tłum szalał, krzycząc i wiwatując. Wszyscy niecierpliwili się, wymachując flagami z godłami obu domów. Większość uczniów kibicowało Krukonom, ale Ślizgoni wcale nie dawali się zagłuszyć. Lucjusz rozglądnął się po widowni, ale w szalejącym tłumie nie mógł jej dostrzec. Jest tam, na pewno...- zapewniał sam siebie w myślach. Nauczycielka prowadząca zawody poprosiła o spokój. Nie podziałało za pierwszym razem, dlatego musiała to powtórzyć. W końcu uczniowie uspokoili się. Prowadząca powtórzyła zasady i nakazała zawodnikom wsiąść na miotły.
 - 3... 2... 1... START! - Krzyknęła, a zawodnicy odbili się od ziemi i zajęli swoje pozycje.
                   Piłki zostały wypuszczone. Andromeda starała się gorączkowo dostrzec znicz. Wzbiła się na tyle wysoko, by jak najbardziej zmniejszyć ryzyko uderzenia przez tłuczek i zaczęła krążyć nad boiskiem. Tłum zawył z podniecenia, gdy kafel zbliżył się niebezpiecznie do obręczy Ślizgonów. An odruchowo spojrzała w tamtą stronę. Mimowolnie uśmiechnęła się nieznacznie, widząc jak Lucjusz świetnie poradził sobie z obroną. Nie lubiła go, ale musiała przyznać, że był dobrym zawodnikiem. Bardzo dobrym. Ale teraz przecież nie mogła zajmować się kaflami i obroną swojego Ślizgońskiego kolegi. Musiała znaleźć znicz. Przez chwilę wydawało się jej, że dostrzegła złotą smugę gdzieś w dole, jednak gdy tam doleciała niczego już nie było. Nagle cisze przerwał krzyk widowni. Krukoni zdobyli pierwsze punkty. Co się działo z Lucjuszem?! Musi jak najszybciej złapać ten przeklęty znicz, bo najwyraźniej Ślizgoni nie są dzisiaj w najlepszej formie...
             I początkowo faktycznie nie szło im najlepiej. Jednak w końcu powoli zaczynali wychodzić na prostą i teraz mieli dokładnie tyle samo punktów ile ich przeciwnicy. Wtedy też Andromeda dostrzegła znicz. Pochyliła się, by przyspieszyć lot miotły. Musi go zdobyć. Teraz, zaraz, natychmiast! Wtedy wygrają. Była już blisko, gdy nagle omal nie dostała tłuczkiem. Z trudem się uchyliła. Wtedy tuż obok niej pojawił się drugi ścigający. Zmierzyli się morderczymi spojrzeniami. Żadne z nich nie miało zamiaru odpuścić. An przestała zwracać uwagę na chłopaka. Byli już tuż, tuż przy piłce... Wiedziała, że musi to zrobić, inaczej nie będzie miała szans na wygraną. Gwałtownie poderwała miotłę w bok i całym ciałem trąciła niczego niespodziewającego się chłopak, który z trudem utrzymał się na miotle. Wykorzystała jego chwilową nieuwagę, wyciągnęła dłoń tak bardzo, jak tylko była w stanie. Już czuła na palcach uderzenia malutkich, złotych skrzydełek. Już niemal trzymała niesforną piłkę w dłoni... Jeszcze chwila... Udało się! Schwytała ją. Z wrażenia i szczęścia z trudem utrzymała się na miotle. Ślizgoni zaczęli wiwatować i krzyczeć. Andromeda wylądowała na ziemi, zaciskając dłonie na zniczu i uśmiechając się szeroko. Była szczęśliwa i niemal zadowolona z siebie.
             Wracała już do szkoły, kiedy podbiegł do niej Ted. Był uśmiechnięty id ucha do ucha i wyraźnie rozpierała go radość i energia. Widząc go odruchowo się uśmiechnęła.
 - Byłaś genialna! - Niemal krzyknął, co zwróciło uwagę innych uczniów. Spojrzeli na nich nieco zdziwieni.
 - Dzięki. - An skutecznie ich zignorowała.
 - Teraz pewnie będziesz świętować ze swoim domem, co?
 - Wiesz... Chyba sama nie mam na to ochoty... - Przyznała zupełnie szczerze. Nie chciała uczestniczyć w tej hucznej imprezie, na której wszyscy będą gadać ciągle i meczu, muzyka będzie huczeć na cały salon i wszystkie dormitoria, a alkohol poleje się strumieniami. Nie lubił tego.
 - Więc skoro nie chcesz, to może uczcimy to razem, nieco ciszej? - Zaproponował trochę niepewnie.
 - Pewnie! Mam nawet pomysł gdzie...
                 Wymknęli się z tłumu niemal niezauważeni. Pobiegli na siódme piętro, na którym było już znacznie spokojniej. Andromeda odnalazła z łatwością miejsce w ścianie. Zamknęła oczy, skupiając się na tym, co jest jej teraz potrzebne. Zrobiła trzy kółka i wtedy pojawiły się drzwi. Pociągnęła chłopaka za rękę i weszli do środka dużego pokoju, a drzwi niemal od razu za nimi zniknęły.
 - A oto Pokój Życzeń. Niewiele osób o nim wie... Ja często tu przychodzę, w Pokoju Wspólnym Slytherinu niełatwo jest o chwilę samotności, szczególnie, kiedy ma się na głowie dwie siostry...
 - Tu jest super!
                  Oboje rozglądnęli się dookoła. Na niewielkim stoliku stało kilka butelek soku z dyni i piwa kremowego. Obok były dwie szklanki i jakieś przekąski. Na szafce po lewej stronie stał stary odtwarzacz, przy którym znajdował się stos płyt. Po całym pokoju porozstawiane były lampy, które utrzymywały wnętrze nieco przyciemnione. Andromeda podeszła do odtwarzacza i włożyła pierwszą lepszą płytę. Nie znała wykonawcy.
 - To  Presley... - Odezwał się nagle Ted. - Taki tam... Mugolski wykonawca. Bardzo popularny... Lubię go czasem słuchać.
 - Podoba mi się. - Przyznała dziewczyna z uznaniem. - Chodź, zatańczymy!
 - Ale ja nie umiem. - Zaprotestował, ale ona nie miała zamiaru pytać go o zgodę. Złapała go za ręce i zaczęli tańczyć w rytm muzyki. Po chwili oboje się wczuli i Andromeda zaczynała już nawet śpiewać wraz z wokalistą.
 - To najlepszy sposób na uczczenie zwycięstwa, jaki tylko mogłam sobie wymyślić! - Powiedziała, gdy opadli na krzesła. Chwyciła butelkę z sokiem dyniowym i nalała im do szklanek.
 - Zasłużyłaś sobie. - Uśmiechnął się do niej. - Choć ja osobiście uważam, że lepiej bawiłabyś się z innymi Ślizgonami, niż ze mną.
 - Chyba zwariowałeś! Ja zupełnie nie umiem się z nimi dogadać. Nie rozumiem, co ja robię w tym domu... Nie cierpię tych ich imprez. - Skrzywiła się.
 - Nie uważasz się za Ślizgonkę?
 - Ani trochę.
 - Ale przecież cała twoja rodzina jest ze Slytherinu...
 - Nie cała. Syriusz trafił do Gryffindoru. Poza tym jest kilka wyjątków.
 - Ty mi pasujesz do... Ravenclaw.
 - Ja?! Nie sądzę...
 - Jesteś mądra i utalentowana...
 - Jestem po prostu dziwna. Ty wiesz ile osób pyta się, czy ze mną na pewno wszystko w porządku? Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie mi czasem myśli do głowy przychodzą.
 - Jesteś po prostu wyjątkowa i nie ma w tym nic złego. - Zapewnił ją, święcie przekonany o swojej racji. - Po prostu widzisz więcej od innych ludzi i to jest wspaniałe.
 - Jesteś pierwszą osobą, która powiedziała mi coś takiego...
 - Musisz po prostu otaczać się ludźmi, którzy potrafią dostrzec i przede wszystkim docenić twoją odmienność.
 - W Slytherinie nie ma takich osób.
 - Są przecież inne domy.
 - Widzisz chyba jak inne domy reagują na Ślizgonów? Raczej się od nich izolują. Z  resztą, nie dziwię się.
 - Nie każdy Ślizgon jest wredny i zły.
 - Ale większość.
 - Jeśli chcesz, to mogę cię poznać z kilkoma moimi znajomymi. Gdy ludzie zobaczą, jaka jesteś, sama znajdziesz innych przyjaciół.
 - Naprawdę mógłbyś?
 - Jeśli tylko chcesz...
 - Pewnie, że chcę! - Wykrzyknęła i upiła łyk soku.


~ *** ~
                Jak zwykle po udanym, wygranym meczu Lucjusz Malfoy otoczony był gromadką swoich wielbicielek. Zazwyczaj zadowalała go taka sytuacja, dziś jednak nie miał ochoty na wysłuchiwanie ich pisków, krzyków i zachwytów. W końcu kazał im wrócić do Pokoju Wspólnego i poczekać tam, a one oczywiście spełniły jego rozkaz bez zbędnych pytań czy protestów. Malfoy szukał wzrokiem Narcyzy. W końcu dostrzegł ją gdzieś w tłumie, szła razem z Severusem. Podszedł do nich, przeciskając się między uczniami.
 - Mogę cię na chwilę prosić, Narcyzo? - Zwrócił się do dziewczyny, zupełnie ignorując chłopaka.
 - Jeśli musisz... - Mruknęła i odeszła z nim.
 - Chciałbym ci coś zwrócić. - Podał jej wisiorek. - Trochę się jednak pomyliłem...
 - To znaczy? - Zmarszczyła lekko czoło, biorąc od niego malutki zegarek.
 - Moje natchnienie jednak było nieco inne... - Uśmiechnął się chłodno.
 - Urzekła mnie twa historia. - Odparła lodowato i ironicznie. - Coś jeszcze?!
 - Nie, to wszystko. Możesz już wrócić do swojego... Przyjaciela.
 - Nie mów mi co mogę, a czego nie, Malfoy! - Warknęła, zakładając wisiorek na szyję.
 - Poczekaj... - Podszedł do niej, ściągnął naszyjnik, odwrócił go i założył ponownie. - Musisz być bardziej uważna, Narcyzo... A poza tym... - Wskazał dłonią jej nadgarstek, na którym zawieszona była bransoletka od Severusa. - Ona do ciebie nie pasuje. Jest zbyt prosta i tania.
 - Spadaj, Malfoy!
                  Wróciła pospiesznie do Severusa. O co mu chodziło? Czemu zachował się w ten sposób? Chciał ją w ten sposób upokorzyć? Dopiec jej? Jak ona go nie cierpiała! Odwróciła się, by ostatni raz na niego spojrzeć, jednak on już nie zwracał na nią uwagi. Rozmawiał z jakąś Ślizgonką ze swojego roku, a chwilę później szli już za tłumem, żartując i śmiejąc się.
                    Ślizgoni przygotowywali się do wielkiej imprezy, która miała na celu uczczenie ich zwycięstwa.




















poniedziałek, 10 czerwca 2013

"Prezent"

III

           "Zostaw ją, Severusie... Nie zadawaj się z nią, rozumiesz? Nie chcę, byś to robił... Musisz wybrać, ja albo ona... Musisz, kochany, nie ma innej opcji. Ona źle na ciebie działa... Tak jak wszyscy jej znajomi. Czy naprawdę chcesz żyć tak, jak oni? Przecież wiem, że nie. Więc zostaw ją, proszę cię, zrób to..."
               
             Niemal słyszał słowa Lily w swojej głowie. Dlaczego one musiały się tak nienawidzić? Czemu musiał wybrać, przecież one obie były mu bliskie. Ale skoro już... Wolał Lily. Chciał z nią być, bardziej do siebie pasowali. Narcyza była jakby z zupełnie innej planety, w końcu na pewno by się nim znudziła. Ale Lily była inna, miała zdecydowanie mniejsze wymagania, lepiej mogła zrozumieć jego sytuację, w końcu też pochodziła z niezbyt zamożnej rodziny, a poza tym wiedziała o jego trudnej sytuacji od początku, Narcyzie natomiast skłamał. Przecież i tak by nie zrozumiała, był tego pewny. Szkoda, że nie miał pojęcia, jak bardzo się myli...
             Nie rozmawiał z blondynką już ponad miesiąc. Była połowa października, pogoda psuła się i stawała coraz chłodniejsza, liście opadły już niemal całkowicie z drzew, a wiatr hulał czasem po korytarzach zamku. Zbliżały się urodziny Narcyzy. Został tylko tydzień, a on sam nie wiedział, co ma zrobić... W końcu cały czas tak skutecznie jej unika... Z resztą i tak nie ma za co kupić jej prezentu. Dlatego będzie udawał, że zapomniał. Znienawidzi go, ale może to i lepiej? W końcu kiedyś jej przejdzie, tego był pewny.
             

       
~ *** ~
              Dzień jej urodzin nadszedł szybciej, niż jej się wydawało. Rano zbudziły ją Alice, Amanda, Bella i Andromeda, z szerokimi uśmiechami na twarzach, rozweselonymi oczami i paczuszkami w rękach. Otworzyła oczy wolno i niechętnie, była sobota, chciała pospać, najchętniej posłałby je teraz do diabła. Widząc jednak ich entuzjazm nie mogła przecież tego zrobić, to nie byłoby w porządku, przecież się starają. Usiadła więc na łóżku i przykleiła do twarzy sztuczny uśmiech, starając się, by wyglądał szczerze. Chyba zadziałało...
 - Sto lat, Narcyza! - Krzyknęła Andromeda, rzucając się blondynce na szyję i ściskając tak mocno, że omal jej nie udusiła.
 - Wszystkiego najlepszego, kochanie. - Bellatrix zachowywała się znacznie mniej entuzjastycznie i spokojniej, niż jej siostra.
 -  Szczęścia! - Amanda uśmiechnęła się.
 - A co ja mam więcej powiedzieć? Dołączam się do życzeń. - Zachichotała Alice i wskoczyła na łóżko. - No dobra, dość już, dość! Rozpakuj prezenty! Najpierw mój!
              Podała jej niewielki pakunek z szerokim uśmiechem. Narcyza wzięła go i, nie ukrywając zaciekawienia otworzyła. Ze zdziwieniem wyciągnęła złotą ramkę, w którą oprawione było ruchome zdjęcie jej, Alice i Amandy. Uśmiechnęła się na sam widok i spojrzała na przyjaciółkę, której oczy błyszczały wesoło.
 - Dziękuję, skarbie! - Powiedziała, zrywając się z łóżka i tuląc przyjaciółkę.
 - To teraz mój! - Amanda odciągnęła Cyzię od Alice i wręczyła jej kolejny pakunek.
               Narcyza sprawnie rozdarła papier i podniosła wieczko niewielkiego pudełeczka. Zobaczyła srebrny wisiorek z zegarkiem. Wyciągnęła go i dokładnie obejrzała. Potem założyła ozdobę na szyję i chwyciła przyjaciółkę w objęcia.
 - Dziękuję! - Powiedziała z uśmiechem.
 - Drobiazg.
                  Następnie otworzyła prezent od Andromedy. Niewielka, złota broszka w kształcie kwiatu. Cyzia dopiero po chwili zorientowała się, że jest to narcyz. Spojrzała na siostrę, która uśmiechała się lekko.
 - Zobaczyłam niedawno w sklepie i od razu pomyślałam o tobie...
 - Jest naprawdę bardzo ładna, dziękuję. - Narcyza odwzajemniła uśmiech siostry i wzięła ostatni prezent, trochę niepewnie patrząc na Bellatrix.
                     Z ciekawością rozerwała ozdobny papier, zastanawiając się, co jest pod nim ukryte. Bella zawsze miała dość nietypowe pomysły, dlatego blondynka czuła lekkie obawy co do tej "niespodzianki". Jednak nie spodziewała się, że Bellatrix wymyśli coś takiego... Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak książka, ale po chwili dziewczyna dostrzegła, że tak naprawdę trzyma w rękach album. Oderwała od niego wzrok i spojrzała na zgromadzone wokół niej Ślizgonki. One także wyglądały na zainteresowane. Powoli, delikatnie Narcyza otworzyła swój prezent. Na pierwszej stronie było zdjęcie jej rodziców w dniu ich ślubu. Kiedy była jeszcze małym dzieckiem, kochała oglądać te fotografie, bo była przekonana, że Cygnus i Druella byli wtedy tacy szczęśliwi. Z czasem jednak przestała to robić, bo zrozumiała, że wcale tak nie było. Zarówno jej matka jak i ojciec bynajmniej nie okazywali radości z powodu swego ślubu. Do ich młodych i tak obcych dla dziewczyny twarzy przyklejony był sztuczny, udawany i przesłodzony uśmiech. Dlatego też przewróciła dość szybko tę stronę. Kolejne zdjęcia trójki niemowląt. Och, to przecież ona, Bella i Andromeda zaraz po urodzeniu! To niesamowite, były wtedy takie podobne... Mimowolnie uśmiechnęła się. Na kolejnym zdjęciu były ze swoim ojcem. Bellatrix siedziała po jego lewej stronie, Andromeda po prawej. Cygnus trzymał na rękach kilkumiesięczną Narcyzę. Nie patrzył w stronę aparatu, tak jak jego dwie, starsze córki, ale wlepiał wzrok w trzymaną na rękach najmłodszą dziewczynkę. Na jego ustach malował się lekki, ale prawdziwy uśmiech. Cyzia nigdy nie widziała tego zdjęcia...
               Kolejne strony ukazywały czasy jej wczesnego dzieciństwa. Była na nich sama, z rodzicami, rodzeństwem, Syriuszem i jego rodzicami. Miała również zdjęcia z Regulusem, ale nie było ich wiele. W końcu doszła do jej pierwszego zdjęcia w szatach Hogwartu. Pamiętała doskonale jak je robiła. Była wtedy taka podekscytowana i wesoła. Jednak kolejne zdjęcia wzbudziły w niej raczej mieszane uczucia. Ona i Severus uczący się w Pokoju Wspólnym. Roześmiani w zimowe popołudnie na błoniach, popijający kremowe piwo w Trzech Miotłach. Większość zdjęć Bellatrix zrobiła z zaskoczenia i Cyzia nawet o nich nie wiedziała. Zdawała sobie sprawę, ze jej siostra interesowała się w pewnym sensie fotografią, ale nie wiedziała, że biegała za nią niemal wszędzie z aparatem...
                Na kilku zdjęciach była z Lucjuszem, Alice, Amandą, Regulusem... A nawet Syriuszem. Bellatrix zrobiła je pewnie rok temu, w święta Bożego Narodzenia, kiedy razem z kuzynem ubierała choinkę. Większość tych fotografii się ruszała, nie wszystkie jednak. Blondynka spojrzała na starszą o trzy lata siostrę z lekkim zaskoczeniem i niedowierzaniem.
 - To mój ostatni rok tutaj, więc pomyślałam, że fajnie byłoby dać ci coś oryginalnego... - Powiedziała brunetka, nieco speszona ciszą, która nagle zapanowała.
 - Bella, nie mogłaś nic lepszego wymyślić... - Narcyza uściskała mocno siostrę, a ona objęła ją trochę niepewnie. Była szczęśliwa, że w Narcyzie wzbudziło to tak pozytywne emocje.
 - Z tyłu masz jeszcze sporo miejsca... Będziesz mogła je uzupełnić. Ale żeby to zrobić... Potrzebujesz tego. - Podała jej jeszcze jedno, trochę większe pudełko. Blondynka wzięła je i pospiesznie otworzyła, po czym wyciągnęła... Nowiutki, wspaniały aparat. Spojrzała z niedowierzaniem na siostrę.
 - Skąd, na Merlina... - Zaczęła, ale ta nie dała jej skończyć.
 - Rodzice przysłali mi go niedawno. Powiedziałam im o moim prezencie i spytałam, czy nie chcieliby "uzupełnić" go takim małym prezentem. No, a oni się zgodzili. - Wyjaśniła.
  - To wszystko... Jest wspaniałe. Wy jesteście wspaniałe. Dziękuję. - Spojrzała na nie z szerokim uśmiechem, niczym pięcioletnie dziecko. Zapomniała na chwilę o wszystkich kłopotach....                                                                    


~ *** ~


               Severus nawet do niej nie podszedł, nie mówiąc już o złożeniu jakichkolwiek życzeń. "Zapomniał" pomyślała ze smutkiem Narcyza. Za to Lucjusz nadrobił za młodszego o rok kolegę...
 - Narcyza! Zaczekaj! - Krzyknął za nią, gdy wychodziła z Pokoju Wspólnego.
                Była już pora obiadu i Cyzia właśnie zmierzała do Wielkiej Sali. Zatrzymała się jednak, gdy Lucjusz zawołał jej imię i powoli się odwróciła, by móc na niego spojrzeć. Pokój Wspólny był już niemal pusty. Kilku pierwszoroczniaków kombinowało coś jeszcze w kącie. Chłopak, zupełnie ich ignorując, podszedł do Ślizgonki z ledwo widocznym uśmiechem.
 - Masz dzisiaj urodziny... Chciałem ci więc złożyć życzenia. Ale nie mam pojęcia, czego byś chciała... Na pewno lepszych kontaktów z Severusem, tego jestem pewien... - Już chciała mu powiedzieć, żeby się odwalił, ale on uciszył ją, unosząc dłoń. - Daj mi skończyć... Mam nadzieje, że to, co tu dla ciebie mam ci się spodoba...
            Wyciągnął w jej stronę mały, ozdobny pakunek. Narcyza wzięła go i dopiero po chwili zaczęła rozpakowywać. W eleganckim pudełeczku znajdowały się kolczyki, naszyjnik i pierścionek. Kolczyki i pierścionek miały kształt półksiężyca, naszyjnik natomiast kształt litery "N". Biżuteria ozdobiona była kilkoma, małymi brylantami. Prawdziwymi brylantami, z czego Narcyza zdawała sobie sprawę. Spojrzała na chłopaka, nie mogąc wymówić słowa. Cała ta biżuteria była dokładnie w jej guście, niezbyt przesadzona, delikatna i elegancka...
 - Lucjusz... Ja... - Zaczęła, ale on znowu jej przerwał.
 - Cicho, nie musisz nic mówić. Pozwól tylko, że zapnę ci wisiorek.
             Wziął delikatnie łańcuszek, stanął za nią i zapiął go jej na szyi. Poczuła jego chłodne dłonie i po karku przebiegł ją dreszcz. Lucjusz stał za nią przez chwilę i w końcu szepnął cicho do jej ucha.
 - Wszystkiego najlepszego, Narcyzo...
              Nim zdążyła powiedzieć cokolwiek, on ominął ją i wyszedł. Narcyza stała chwilę bezruchu, w końcu otrząsnęła się i powoli opuściła Pokój Wspólny. Severus stał, oparty przy ścianie, wpatrując się  w drzwi, które się za nią zamknęły. Ma, co chciał. Lucjusz mu ją odebrał.... 
              Czekała cały dzień, łudząc się, że w końcu do niej podejdzie... Ale on naprawdę zapomniał. Nie złożył jej nawet życzeń. Narcyza oddałaby te wszystkie prezenty tylko za te cholerne życzenia od Severusa. Była głupia, mogła przecież mieć wszystko, a ona przejmowała się chłopakiem, który wolała jakąś tam szlame od niej. 
               Gdy na drugi dzień niemal wpadła na niego na korytarzu, nie zaszczyciła go nawet jednym, krótkim spojrzeniem. Niełatwo jest ignorować swojego przyjaciela, ale przecież to on zaczął, a Cyzia... Cyzia była zbyt dumna, by z nim porozmawiać. 
                
   ~***~
 
                 Minęły jakieś dwa tygodnie od jej urodzin. Wciąż nie rozmawiała z Severusem i świetnie wychodziło jej udawanie, że ma się doskonale. W rzeczywistości jednak miała się beznadziejnie. Nocami nie mogła spać, a gdy już zasypiała, to męczyły ją koszmary. Na każdym kroku natykała się na Evans, która śmiała się jej ironicznie w twarz. Jeszcze się zemści, pokaże temu wrednemu rudzielcowi gdzie jej miejsce, że nie zaczyna się z Narcyzą Black. Godzinami snuła plany zemsty. Jednak wydarzyło się coś, czego bynajmniej się nie spodziewała...
                  Siedziała przy stole Ślizgonów w Wielkiej Sali, jak zwykle pomiędzy Amandą a Alice. Kończyły właśnie jeść kolację, kiedy blondynka poczuła jak na jej ramieniu zaciska się delikatnie czyjaś dłoń. Powoli odwróciła głowę i zobaczyła Severusa. Przyglądał się jej trochę zmieszany, najwyraźniej nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. 
 - Mogłabyś ze mną na chwilę wyjść? - Spytał w końcu tak cicho, że Narcyza ledwo go dosłyszała. 
 - No... Jeśli muszę. - Mruknęła, udając niechęć i niezadowolenie. W rzeczywistości budziła się w niej radość... Wyszli razem z Wielkiej Sali.
 - Co chcesz? - Spytała go chłodnym głosem. 
 - Miałaś urodziny... 
 - Gratuluję spostrzegawczości. 
 - Chciałbym ci coś dać. 
 - Daruj sobie, Snape. - Niemal że warknęła. Nagle obudziła się w niej złość. - Zapomniałeś. Wolisz Evans, to twoja sprawa. Daj mi spokój nie chcę twoich prezentów!
 - Cyzia, daj spokój. To nie tak... - Zmieszał się.
 - To ty daj spokój. - Odwróciła się na pięcie i ruszyła szybkim krokiem w stronę lochów. 
               Siedziała do późna, czytając grubą książkę w Pokoju Wspólnym Slytherinu. Niemal już zasypiała na siedząco, w końcu zdecydowała się więc pójść do dormitorium. Jednak gdy wstała zobaczyła Sev'a. Stał kilka kroków przed nią i wpatrywał się w jej twarz. Chciała go bez słowa wyminąć, ale zablokował jej drogę. 
 - Wysłuchaj mnie najpierw, błagam. - Spojrzał na nią, wyraźnie załamany. 
 - No dobra... - Zawahała się chwilę. - Mów. 
 - Nie zapomniałem o twoich urodzinach, ale... Nie chciałem tak składać ci życzeń z pustymi rękami, więc chciałem uzbierać na prezent dla ciebie... 
 - Nie rozumiesz, że nie zależy mi na tych cholernych prezentach? Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak się czułam, kiedy tak po prostu mnie ignorowałeś?
 - Wiem... Wiem to wszystko. - Westchnął cicho, spuszczając wzrok. - Chciałem nawet do ciebie podejść, ale zobaczyłem, jak Lucjusz daje ci prezent... Poczułem się strasznie głupio... Nadal się tak czuję. Ja też coś dla ciebie mam, ale przy tym, co kupił ci Malfoy... To nic szczególnego.
 - Nie podoba mi się twoje podejście do mnie. - Powiedziała już nieco mniej chłodnym tonem.
 - Przepraszam. Podobasz się Lucjuszowi, a jak ja mam konkurować z kimś takim?
 - Przestań. Malfoy nie robi nic poza oglądaniem się za spódniczkami. Podoba mu się co druga dziewczyna.
 - Nie rozumiesz, Cyzia... - Chłopak pokręciła głową ze zrezygnowaniem. - No dobra, nieważne... Zobaczyłem  to ostatnio w Hogsmeade... I od razu pomyślałem o tobie...
               Z kieszeni szaty, bez specjalnych opakowań, wyjął po prostu zwykłą bransoletkę. Do czarnego rzemyczka przypięte były trzy, małe figurki. Narcyza wzięła delikatnie prezent do ręki i przyjrzała mu się uważniej. Do rzemyka doczepiona była fiolka z drobniutkim napisem "Felix Felicis" i książką (a raczej malutką książeczką) prawdopodobnie do eliksirów. Pomiędzy tymi dwoma ozdobami był zielony wąż. Narcyza uśmiechała się delikatnie, patrząc na to małe cudeńko. Choć to mogło wydawać się dziwne, brylanty od Lucjusza były przy tym niczym. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że prezent ten wybierała matka młodego Malofy'a i to jego rodzice za niego zapłacili. Nie było w nim nic oryginalnego, nic od serca, nic, w co włożone były jakiekolwiek uczucia. Po prostu - zwykły kamień i łańcuszek. A to, co podarował jej Severus... To było coś innego. Wiedziała, że zrobił to od serca, myślał o niej, gdy to kupował... Mimo, że nie miał gorsza przy duszy, udało mu się zdobyć pieniądze... Dla niej. Gwałtownie przytuliła się do niego. Chłopak zrobił zdziwioną minę, wyraźnie zaskoczony.
 - To jest najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam! - Powiedziała zupełnie szczerze i pocałowała go w policzek.
 - Na... Naprawdę? - Wyjąkał.
 - Tak... Pomożesz mi założyć? - Spytała, podając mu bransoletkę i wyciągając w jego stronę prawą rękę. Chłopak wziął od niej ochoczo ozdobę i zapiął ją delikatnie na jej nadgarstku.
 - Wygląda... Bardzo ładnie. - Powiedział cicho.
 - Wygląda wspaniale. - Poprawiła go. - Dziękuję, Sev. I... Dobranoc.
 - Dobranoc, Cyzia. - Odpowiedział i tak, jak to miał w zwyczaju przed ich kłótnią, ucałował delikatnie jej policzek.
               Narcyza weszła po cichu do dormitorium dziewcząt i ułożyła się wygodnie w swoim łóżku. W końcu czuła szczęście. Jeśli dobrze pójdzie, to znowu będzie tak, jak dawniej, znowu odzyska swego przyjaciela...
                Szkoda, że wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że gdy raz coś się zepsuje, to zazwyczaj już nigdy nie jest się w stanie całkowicie tego odzyskać i czasem lepiej jest to po prostu zostawić, zapomnieć, uciec... Inaczej czuje się potworny niedosyt i pustkę, co sprawia jeszcze większy ból, niż tęsknota...